Ryszard M. Sawicki: "Jak niegdyś w Markach bywało - Święta Wielkanocne"

Rafał Redeł

 30 marca 2005    22:05

Święta Wielkiej Nocy kojarzą mi się z wiosną, która swym ciepłym tchnieniem pobudza nas do życia. Coroczny wzmożony pośpiech, nadmiar obowiązków upodobniony jest do Świąt sprzed roku, lat dwu i więcej. Gdy sięgam pamięcią wstecz, wyłania się obraz świątecznych przygotowań, jakby ten sam a jednak trochę inny, mierzony czasem półwiekowej odległości. Ówczesne Marki położone były, jak dziś, w tym samym miejscu w tej samej przestrzeni, jednak były nieco mniejsze i trochę biedniejsze. Ściśnięte jakby bardziej przestrzenią uprawnych pól, czy też gliniankowych wykrotów, przechodzących w obszerne płaszczyzny łąk, powstrzymywanych gdzieś na horyzoncie zastępami leśnych ścian.

Prostokąty pól, krok za krokiem, cierpliwymi nawrotami przemierzali oracze trzymając krzepko pługi, ciągnione z mozołem przez pracowite konie. Błyszczące lemiesze płynnie wywracały tłuste czarne skiby ziemi, wabiąc liczne stada wron. Panował błogi spokój i cisza, z nieba dolatywał dzwoneczkowy śpiew skowronka. Od łąk zawodziły płaczliwe głosy nawołujących się czajek. Tchnienie wiosennego ciepła wdychali Markowianie pełną piersią.

Nam chłopakom z tamtych lat wydawało się, że to właśnie my stanowimy awangardę świątecznych przygotowań i wszystko podporządkowane jest nam.

W tym celu podtrzymując coroczną tradycję, szykowaliśmy się do wytwarzania głośnych wystrzałów, czy też wybuchów, jako że Zmartwychwstanie kojarzone było z hukiem rozsadzanych skał. Zasada była jedna - im głośniej tym lepiej.

Dzisiaj do wywołania porządnego huku wystarczy w sklepie zakupić petardy. My wówczas do wszystkiego musieliśmy dochodzić własnym pomysłem, według przekazywanych wzorów. Pamiętam że markowskie chłopaki strzelali na różne sposoby, jedni z tzw. "kalichlorku", drudzy z gwoździa i klucza w połączeniu z kawałkiem drutu. Otwór w kluczu wypełniano "siarką" zdrapywaną mozolnie z zapałek. Ten rodzaj zabawy zwalczany był przez dorosłych, chodziło ponoć o zdarzające się w przeszłości wypadki. My najczęściej strzelaliśmy z karbidu, jak to się wówczas nazywało. Wcześniej więc, po śmietnikach, strychach i lamusach gorliwie szukaliśmy metalowych puszek zamykanych okrągłym denkiem. Po znalezieniu zardzewiałego skarbu (najczęściej po zużytej farbie) należało jeszcze wykonać gwoździem otwór w puszkowym dnie. Wiele kłopotu stanowiło zdobycie grudki karbidu, jako że ten reglamentowany towar sprzedawany był w nieoficjalnym obiegu. Karbidowa gruda wielkości kurzego jajka kosztowała 5zł, a ileż trzeba było się "nagimnastykować" żeby uzbierać tę sporą dla nas kwotę. Po skompletowaniu całości osprzętu szkolne książki rzucało się w kąt i rozpoczynaliśmy próbne strzelanie. Z każdego kierunku dobiegał huk wystrzałów, wzmagając nastrój zbliżających się świąt. Wyrzucane z hukiem pudełkowe pokrywki płoszyły, a to gołębie z gołębników, a to grzebiące po ogródkach kury. Przedświąteczna kanonada jakby orzeźwiała ludzką ospałość, ruszał powolny ruch świątecznych przygotowań. Czasem w naszą karbidowa kanonadę wplatał się przeraźliwy kwik prosiaka, co to oznaczało wiedzieliśmy wszyscy, nastawał czas przedświątecznego świniobicia. Uwalniano więc z komórek i chlewików dorodne wieprzki aby przerobić je na szynki, salcesony i kiełbasy. Całkowity wówczas brak lodówek sprawiał, że za kury, kaczki, gęsi czy króliki zabierano się później, tuż przed samymi świętami.

Widoczną oznaką zbliżających się świąt było pojawianie się na parapetach okiennych doniczek z zasianym pszenicznym żytkiem jako pokarmem dla cukrowego baranka.

Otwierano na oścież okna, obdzierając watę uprzednio utykaną w okienne szpary na czas zimowy, jako że "utkane" okno lepiej trzymało ciepło w czasie mrozów. Tymczasem otyłe balie, kociołki, i tary, ruszały do świątecznego wielkiego prania. Jak wyglądał dom w czasie takowej higienicznej pracy strach pomyśleć, kto mógł na ten czas ulatniał się z domu. Trzeba wiedzieć, że proces pralniczy trwał co najmniej dwa dni. Okna odarte z firanek i zasłon zabranych do prania straszyły pustymi oczodołami, ulatywała gdzieś ciepła domowa atmosfera. Wszystkie brudy wywlekano na wielką pryzmę sortując, to do kolorów, tamto do krochmalu, a jeszcze inne do gotowania czy farbkowania.

Rozgrzane do czerwoności kuchenne blaty, wypełnione węglowymi żarami, oddawały gorączkę z gotującą się bielizną blaszanemu kociołkowi. Jego wnętrze kipi, bulgoce i syczy, z pod metalowej pokrywy obłoki pary buchają na mieszkanie osiadając wielkimi kroplami na zaparowanych okiennych szybach. Rytmiczny chrobot pralniczej tary oznajmiał, że praca ciężkim wysiłkiem praczki posuwa się naprzód. Pomyśli ktoś, że postronny domownik mógł usiąść spokojnie i przyglądać się wszystkiemu z bliska? ale gdzież tam. Wody zabrakło leć po wodę! już to chwytać trzeba za pałąki wiader i pędzić do studni, a nie każda woda do prania się nadaje. Do studni Jagodzińskiego wprawdzie blisko, ale tam woda twarda, u Nowaków woda miękka lecz droga daleko do sąsiedniej ulicy. Wody do prania potrzeba w dużych ilościach, pełne wiadra stają się ciężkie, coraz cięższe. Należy wspomnieć, że na szczęście nie było wówczas w zwyczaju zamykania furtek i bram, a do znajdującej się na podwórku pompy czy studni dostęp miał każdy nie pytając o zgodę właściciela. Panował rozpowszechniony zwyczaj przyzwolenia na zaopatrywanie się w wodę każdemu potrzebującemu. Wody z pompy czy studni nikt nikomu nie żałował.

No i wreszcie po praniu: kocioł, balia i tara wędrują do komórek, a nam trzeba jeszcze wtaszczyć upraną zawartość na mroczny strych, i tam na długich sznurach porozwieszać mokre rzeczy do suszenia. Tymczasem Niedziela Palmowa tuż, tuż, a tu palmy brak. Panującym wówczas zwyczajem palemki wykonywał każdy sam, tak było przynajmniej na Bagnie i Rozciszewie, w Pustelniku Pierwszym, Drugim, czy na Parceli. Chodziły więc po okolicznych wydmach i leśnych wykrotach grupki młodzieżowych poszukiwaczy. Chłopaki i dziewczyny zbierały wiklinowe bazie i zawsze zielone odrosty borówek. Dopiero w domach z zebranego runa, wykonywano świąteczne palemki, według jednego wzoru bardzo podobne do siebie. Wiklinowe czy wierzbowe gałązki, strzelające do góry, oblepione w kremowo białe bazie, składano razem, poniżej zielone borówki pokaźnym pęczkiem przytwierdzone sznurkiem stanowiły palmową rękojeść.

Czasami ktoś trochę zdolniejszy, dołączał jeszcze kolorowy kwiatek wykonany z krepiny. Pozostałe w nadmiarze borówki i bazie służyły do przyozdobienia świątecznych stołów. Palma po wyświęceniu nabierała mocy uzdrowienia, wystarczyło połknąć jedną bazię i zdrowie na cały rok było zapewnione. Tymczasem trzeba zebrać ze strychu wysuszone już pranie, co większe sztuki ułożyć w pokaźną belę do maglowania. Magiel u Pani Skibińskiej opanowany był przez same kobiety, może dlatego więc wrzało w nim jak w ulu. Pod ścianami na gładkich blatach stołów z pośpiechem nawijano bieliznę na solidne drewniane wałki. Przy wielkiej machinie magla, dwie kobiety kręciły z wysiłkiem korbą z wielkim żelaznym kołem, raz jedna, raz druga, na zmianę zmuszały do ruchu oporny mechanizm. Wypełniona kamieniami, niewyobrażalnie ciężką, zachwycająca gładkością drewnianych płaszczyzn, olbrzymia skrzynia przesuwała się wolno po ułożonych wałkach. Obok trzy kobiety czekające kolejności, pomnażają maglowy harmider o najnowsze w okolicy wieści, przekrzykują głośnym gadaniem skrzypiący turkot rozkręconej maszynerii.

Po maglu trzeba gonić na przedświąteczne rekolekcje, ciągnęła więc młodzież do św. Izydora pieszo nawet z najdalszych zakątków Pustelnika. W dostojnym majestacie kościoła, płynęła z ambony wprost do młodych głów, nauka dobrego postępowania, pozostawała niestety na krótko a przy wyjściu całkowicie gdzieś się ulatniała. Droga z kościoła na ulicę prowadziła dwoma furtami, markowskie chłopaki na prawo, Pustelnik na lewo, i wtedy się zaczynało. Oni wykrzykują do nas, że my bociany, my obrażeni z tego powodu wrzeszczymy, że oni cygani. Dziewczyny z obu stron pierzchały z piskiem w kierunku domów, a my jak rycerze o zakutych głowach staliśmy w wojowniczych szykach naprzeciw siebie wrzeszcząc okropnie. Apogeum chaosu wzrastało, po argumentacji słownej w ruch szły kamienie lecące w obustronnych kierunkach. Fakt, że się nikomu nic poważnego nie stało, zawdzięczać należy chyba kościelnej bliskości. Najpewniej jakiś święty chronił przed nieszczęściem wojujące towarzystwo.

Tymczasem w domu rwetes nie do opisania, porządki idą pełną parą, przystępują do wypieku ciast. Odmierzają, liczą rozbijane jaja, szykują blaszane brytfanki. Mocowane do stołu żelazne maszynki mielą mak, a młynki cukier na puder, z hukiem tłuką moździerze, rozbijając orzechy czy goździki. Czasem trzeba nagle gonić do sąsiadki, z zapytaniem ile cukru dodać do mleka?, czasem pośpiesznie pędzić do spółdzielni, po szklane fiolki aromatycznych zapachów. Mąka, podstawowy składnik wypieku, sypie się na drewniany blat stolnicy, według określonej miary, dodawane mleko, masło i drożdże, ręcznie wyrabiane, zamieniają biały mączny proszek na żółtawą, ciastowatą pecynę. Ja zaś najbardziej lubiłem kręcić w wielkim garnku, doskonale znany wszystkim łasuchom "kogel - mogel". Wyrobione ciasta rozłożone w brytfannach rosły i czekały na włożenie do pieca, ale nie w każdym domu był piec. Ażeby ciasto nie "zalękło" się od zimna, zawijało się brytfannę kocem, i hajda do specjalnego pieca u pani Bąkowskiej, lub do piekarni. Stara piekarnia u Orła na Lipowej oprócz chleba i bułek wypiekała w drodze wyjątku przynoszone przez gospodynie świąteczne ciasta.

Była więc nie lada okazja wejść na zaplecze piekarni. Tam ujrzeć można było prawdziwych piekarzy, wielkie dzieże napełniane mąką wprost z worków i wielką łopatę wyjmującą pachnące bochny z ciemnego otworu piekarniczego pieca.

Ciasta przyniesione do domu, kolej na higienę osobistą.

Ponownie wraca z komórek pralniczy kocioł, balia ustawiona na środku izby zajmuje najwięcej miejsca. Gorącą wodę leją do balii, zaczyna się świąteczna kąpiel. Niektórzy zażywali kąpieli tylko od wielkiego święta, była to więc dla nich pierwsza kąpiel od świąt Bożego Narodzenia.

Nastała Wielka Sobota, ostatnie pisanki wyjmowano z cebulowego roztworu, trzeba jeszcze wydrapać ozdobne wzory i święta jakby już rozpoczęte, wokoło nastaje świąteczna atmosfera. Zapracowani mareccy szewcy z ulgą prostowali spracowane ręce, przedświątecznym zamówieniom na modne obuwie ledwie co sprostali, teraz czas zaczynać świętowanie. Obejścia domów wysprzątane prawie do połysku, podwórza wysypane złotym piaskiem prezentują się okazale. Cukrowe baranki zajęły swoje miejsca w wyrośniętym żytku.

Ulicami paradują odświętnie ubrane osoby ze święconkami w ręku. Wnosząc do domu poświęcony pokarm należało po pochwalonym wypowiedzieć głośno

"Święconka do domu a robactwo z domu". Zapewniało to ponoć skuteczną ochronę przed uciążliwymi insektami.

Pierwszy świąteczny dzień zaczynał się od porannego wstawania, odświętny ubiór, metalowa puszka strzelnicza pod pachę i hajda do kościoła. Jednak pragnienie wiary przewyższała chęć pochwalenia się głośnymi wystrzałami swojego pudełka. Zaczyna się procesja, jej początek tworzą mareccy strażacy w eleganckich mundurach. Niosą z dumą baldachim, pod którym dostojnie kroczy ksiądz z monstrancją. Zacni obywatele Marek podtrzymują jego ramiona. Chłopaki strzelają, maksymalnie wyciskając decybele swych blaszanych puszek. Lecz oto wielekroć potężniejsze wybuchy ogłuszają wszystkich, aż w uszach dzwoni, niewidzialna siła uciska powierzchnię ubrań. Wojskowe petardy wybuchają jedna za drugą, to "wojaki" z Marek zjechali do domu na świąteczne przepustki. Widać jak wszyscy, od naszego proboszcza po ostatniego uczestnika uroczystości są zadowoleni z "wybuchowej" oprawy nabożeństwa. Kulminacja wydarzeń ulega przemieszczeniu, rzesze wiernych znikają zwolna w wielkich kościelnych drzwiach, na zewnątrz pozostaje młodzież i ci co tu przybyli bardziej dla ciekawości i fasonu niźli z poczucia wiary. Pierwsze grupki męskiej młodzieży i dorosłych "urywają" się do szosy, zgodnie z rozkładem jazdy zaraz będzie jechała ciuchcia. Jak co roku "pirotechnicy" układają pośpiesznie na żelaznych szynach korki, kapiszony, owinięte w szmatkę grudki kalichlorku, tudzież inne wynalazki. Od mareckiej stacji nadjeżdża wreszcie pociąg, wagony o tej porze świecącą pustką, wesoło stukają kołami o przerwy szyn. Maszynista nadmiernie wychylony obserwuje z dymiącej lokomotywy, co też w tym roku pod koła mu podłożyli, ażeby nie za dużo - przezornie ocenia sytuację, zwalnia bieg pociągu. Najechane ładunki eksplodują jeden za drugim, jak sznur korali wpadają do uszu niekończącymi się uderzeniami. Obłoczki niebieskiego dymu wytryskują gwałtownie spod stalowych kół lokomotywy, widowisko powoduje radość i zadowolenie, pirotechników, licznych gapiów, i postronnych przechodniów.

Tymczasem tłumy wiernych opuszczają już kościół, żwawym krokiem podążają do domów. Głodne żołądki nie mogą doczekać się wędzonych szynek, pachnących ciast i słodkich kompotów. Tradycja Wielkanocnych Świąt w Markach rozpoczęta, i tylko metalowa puszka ściskana mocno pod pachą postukuje z każdym krokiem, czekać będzie na dalsze świąteczne strzelanie. Jutro zacznie się lany poniedziałek.

Ryszard M. Sawicki
członek Towarzystwa Przyjaciół Marek

Galeria

Komentarze:

Zastrzeżenie

Opinie publikowane na łamach Portalu Społeczności Marek są prywatnymi opiniami piszących — redakcja Portalu nie ponosi za nie żadnej odpowiedzialności.
Osoby publikujące w artykułach lub zamieszczające w komentarzach wypowiedzi naruszające prawo mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.

ACTIVENET - strony www, sklepy internetowe - Marki, Warszawa

skocz do góry